Maluszek w krainie jezior

Dwa tygodnie po Kornwalii (tak wiem, miała być Delilah, miały być rerooty – spokojnie, dojdziemy i do tego 🙂 ) miałam kolejny tygodniowy urlop. Tym razem pojechaliśmy do tzw. Lake District na północy Anglii. To był mój pierwszy pobyt w tym miejscu i mam wielką nadzieję, że nie ostatni, bo jest tam wyjątkowo pięknie ❤ Tym razem zabrałam ze sobą tylko małą artykułowaną laleczkę z Aliexpressu, którą już znacie. Swego czasu Nana Arima napisała, że lalka kojarzy się jej z Setsuko z Grobu świetlików i jakoś to imię dla niej przyjęło się w mojej głowie.

W drodze na wzgórze Catbells
Widok z Catbells na jezioro Derwentwater

Lubię bardzo to laluszątko, ma taką minkę, jakby stale dziwiła się światu. Przed wyjazdem spędziłam co najmniej dwa horrory na szyciu stroju dla niej. Góra powstała ze skarpetki, a dół z absolutnych resztek moich starych dżinsów. Do tego jest jeszcze mały plecaczek, którego uszycie zajęło aż 100 minut…

W drodze z Catbells nad jezioro
Jezioro Derwentwater oraz przepiękny kawał kwarcu

Nad brzegiem jeziora, całkiem niespodziewanie, natknęliśmy się na zabawkową ciekawostkę, ale o tym innym razem (napięcie, napięcie! 😉 ) Chwilę po zrobieniu powyższego zdjęcia, podczas pozowania do kolejnego, Setsuko wylądowała w wodzie. Nie przeszkodziło jej to jednak w uwiecznieniu się w omszałej dziupli w korzeniach drzewa 🙂

Noc spędziła na suszeniu się, aby następnego dnia móc zdobyć szczyt Skiddaw.

Skiddaw jest ponad 2 razy wyższy od Catbells, zatem część drogi przemierza się w chmurach. Dla takiego maluszka to prawdziwe osiągnięcie 😉

Podczas wyprawy do Grasmere Setsuko wreszcie doczekała się tego, co planowałam dla niej od początku – kijka, na którym mogłaby się wesprzeć podczas wędrówek po wzgórzach. Wzgórza mają jednak one to do siebie, że są bardzo słabo porośnięte czymś innym niż trawą, więc plan powiódł się dopiero w lesie 😛

A tu wreszcie można obejrzeć plecak w pełnej krasie 🙂

Maluszek podziwia młodą paproć
Leżę na mchu a pode mną rosną drzewa

Przymierzam się do wiosennych porządków w lalkach i ich klamotach, bo w ciągu kilku ostatnich lat jednak się zagraciłam. Zbliża się 11 rocznica Mangustowa, więc kto wie, może coś wyląduje na rozdawajce 🙂 Stay tuned!

Licca-chan i… Licca-chan :)

Oto obiecany post o japońskiej Barbie oraz coś, czego nie obiecywałam – lalki są dwie 🙂

Różowowłosą już widzieliście w towarzystwie Evy Marie. To oryginalna Licca Merry Go Round. Druga lalka to składak – głowę kupiłam dawno temu na Aliexpress, a ciałko kilka tygodni temu na eBayu (chociaż pewnie i ono pochodzi z Ali). Oryginalna Licca-chan nie ma żadnych sygnatur, zatem nie udało mi się ustalić na 100%, czy głowa z Ali to podróbka. Jeśli tak, to wyjątkowo dobrej jakości.

Malunek twarzy u obu lalek jest identyczny co do najmniejszego detalu. Usta mają ten sam odcień perłowego różu. Włosy są najprawdopodobniej z tego samego tworzywa, dość gęsto rootowane. Obie miały grzywki zabezpieczone opaską z folii. Merry Go Round ma kolczyki, a Ali ma je gdzie wetknąć 😉

Żadne z dwóch ciałek nie jest dokładnie dobrane odcieniem do twarzy. Trudno powiedzieć, z jakiego powodu, być może głowy są odlewane z nieco innego tworzywa. Głowa Merry Go Round trzyma się lepiej, Ali jest trochę luźna. Nogi i ręce obu lalek można zgiąć i na tym kończy się szał artykulacji.

Ubranko Merry Go Round jest oryginalne, dla składaczka uszyłam prostą sukienkę z chińskich materiałów. Ciałka lalek są dość drobne, więc ubranka Barbie będą na nie za duże, podobnie jak w przypadku Azone. Licca-chan ma płaskie stópki i nieco szersze niż u Barbie, zatem nie wszystkie buty da się na nie założyć – kolejne podobieństwo do Azonek.

Sukienka to żadne wielkie dzieło. Wydaje mi się, że wzorki robią jednak dobrą robotę, a kolorystyka pasuje do lalki.

Podsumowując, jestem zadowolona z obu lalek i cieszę się, że Licca-chan trafiła wreszcie do mojej kolekcji. Czy kupię ich więcej, nie wiem. Te dwie na pewno zagoszczą na blogu jeszcze nie raz 🙂

Sushi

Jakiś czas temu w lokalnej galerii handlowej otworzyła się filia Hamley’s. Rozmiar sklepu siłą rzeczy jest nieporównywalnie mniejszy od ich głównego w Londynie. Wpadam tam czasem popatrzeć na zabawki (duh…). Niedawno skusiłam się na przeceniony zestaw sushi w rozmiarze plus minus lalkowym.

Jako producent podana jest firma Just Play. Jak widać zestaw wyposażony jest we wszystko, co trzeba – sos sosjowy, wasabi, pałeczki, a nawet w łódeczkę, jakie czasem można zobaczyć w restauracjach serwujących sushi (czyli tak zwanych suszarniach 😉 ). Po rozpakowaniu prezentuje się tak:

Po wyjęciu z plastikowej wytłoczki natychmiast odpadła chorągiewka od łódeczki. Nie da się jej wcisnąć na miejsce z powrotem. Mata to wydruk na kartoniku, a torebeczka z napisami zawiera jakiś glut do dekorowania sushi (zapewne w połączeniu z tymi pomarańczowymi granulkami większymi od samej potrawy), którego obecności w ogóle nie zauważyłam. Trafił do śmieci, bo wystarczająco dużo czasu spędzam z glutami w pracy, w domu nie muszę 😉 Ogólnie zestaw jest całkiem fajny i na pewno można go wykorzystać do lalkowych zdjęć, mimo że poszczególne elementy są w zdecydowanie dziwnej skali. A tak prezentują się w użyciu przez lalki 🙂

Wydaje mi się, że widać, w czym problem. Niektóre przedmioty powinny być znacznie mniejsze albo większe, żeby wyglądać realistycznie i żeby dobrze do siebie pasować. Niemniej jednak to tylko zabawka, do tego za parę groszy, a nie artystyczna miniatura 🙂 I tak, wiem, że Mei Li to Chinka, ale potrzebowałam pretekstu, żeby ją wyciągnąć z szafy 😉

Kornwalia – część II

Wzmianka z poprzedniego wpisu o brytyjskim prawie dotyczącym wynoszenia kamieni z plaży wywołała sporo emocji. Może zatem warto rozwinąć temat. Nie wolno wynosić kamieni, bo ich obecność spowalnia erozję brzegu. Niby jeden kamyczek na osobę to nic takiego, ale gdy tych osób przewija się przez plaże tysiące, to z jednego kamyczka robią się tony. Podobnie jest z piaskiem. Nie wolno go usuwać z plaży ze względu na już i tak kruchą równowagę ekologiczną i zapewnienie dzikim zwierzętom odpowiednich warunków do rozrodu.

Ostatnim, czego nie można zabrać z plaży w UK, są żywe stworzenia. Kawałki drewna (driftwood), odłamki szkła, małe skamieliny (np. zęby rekina) można wziąć na pamiątkę. Muszle też, chociaż trzeba pamiętać, że służą one innym organizmom żywym do przetrwania, krótko mówiąc. Zapewne często udaje się turystom zabrać więcej niż im wolno, bo nie wszędzie jednakowo tego pilnują.

Dobrą praktyką jest także nieśmiecenie na plaży. Uważałam bardzo, żeby nie zgubić nic plastikowego 😉 Wiatr bywał tak silny, zwłaszcza na klifach, że często zwyczajnie obawiałam się, że lalka odleci i wpadnie do wody, dlatego nie wyciągałam jej z plecaka. Byłaby to podwójna szkoda, bo po pierwsze w oceanie stałaby się niepożądanym odpadem, a po drugie nie chciałabym się z nią rozstać, bo ją lubię 🙂

Mój pobyt w Kornwalii był krótki. Nie wiedząc do końca, czego się spodziewać, nie chciałam pierwszy raz jechać na zbyt długo. Czy będzie jakiś następny? Chciałabym. Czas pokaże.

Ocean jest wielki, a ja taka malutka…

Wszystkiego najlepszego z okazji świąt tak poza tym 🙂

Kornwalia – część I

Wracam po nieplanowanej przerwie. Różne okoliczności się złożyły na to, z większością z nich już sobie poradziłam – chyba… Wyprawę do Kornwalii planowałam za to od miesięcy, niestety tak wyszło, że musiałam ją dwa razy przełożyć. Wyjazd był krótki, ale owocny, do tego prawie wszędzie towarzyszyła mi lalka.

Zabrałam ze sobą lalkę, która była moim pierwszym zakupem na Aliexpress oraz jednym z lepszych jakościowo (planuję – również od dawna – post zbiorczy o moich wszystkich zakupach z Ali). Przed wyjazdem uszyłam dla niej nowe ubranko: tunikę (pierwotnie sukienkę, ale nie wyszła, jak chciałam) i spodenki z resztek moich ulubionych rozciągliwych dżinsów. Nawiasem mówiąc, materiał ze spodni był okropny do szycia :/ Buty, uznałam, nie będą szczególnie potrzebne na plaży – jakkolwiek zachowałam własne 😉

Na pierwszy raz wybrałam miejscowość Newquay, głównie dlatego, że dociera tam transport publiczny, co nie jest regułą w Anglii. To typowa wczasowa miejscowość. Jej główne atrakcje to plaże, klify i sklepiki z lokalnymi produktami. W przypadku oceanu chodzenie po plażach jest silnie uzależnione od przypływów i odpływów. Podczas przypływu w wielu miejscach plaża zwyczajnie znika, a głębokość wody nawet w niewielkiej odległości od brzegu może liczyć kilka metrów.

Wszystko, co pokrywa woda, jest obrośnięte glonami albo koloniami małży, małymi jamochłonami i pąklami. Patrzenie na małże na skałach wysoko nad głową własną pozwala uświadomić sobie głębokość wody.

Ocean wyrzuca piękne kamienie, mniej lub bardziej „opracowane” przez wodę, także rozmaite muszle, wodorosty, szkielety mątw i tzw. syrenie torebki (jaja rekinów). Na grzebaniu w kamieniach spędziłam dosłownie godziny. Brytyjskie prawo zabrania zabierania kamieni z plaży, pozostaje więc popatrzeć i pofocić.

Wybrałam, całkiem przypadkiem, dość dobry moment na podróż nad ocean. Sezon się dopiero rozpoczyna, więc cena zakwaterowania wypadła bardzo korzystnie, do tego turyści na plażach byli nieliczni, a pogoda dopisała na tyle, że wróciłam z opalonym nosem 🙂 Wiało szaleńczo, ale „nad wodą wielką i czystą” mi to jakoś nie przeszkadza.

Skały na plażach są piękne, wyniosłe i niebezpieczne. I niesamowicie ciekawe do oglądania. Bardzo mi się podobały kwarcowe wrostki (geolog ze mnie amator, więc raczej nie jest to fachowe określenie…) sprawiające, że skały wyglądają niekiedy, jakby szczerzyły zęby.

Tyle na dzisiaj, bo się coś rozgadałam 😉 Miłego nowego tygodnia Wam życzę!

Maluchy się bawią

Cały czas słyszę w głowie głos Ewy gderający, że zaniedbuję blog. Dopóki jest to tylko jeden głos, nie martwię się szczególnie. Dopiero jeśli pojawi się ich więcej, pójdę do specjalisty od urojeń 😉 Jakiś czas temu kupiłam zestaw mebelków Ikea Huset, ten z lalkową wersją regału Kallax. Leżał zapakowany kilka ładnych tygodni, ale dziś wreszcie się to zmieniło dzięki głosowi w mojej głowie 🙂

Szkoda, że mebelki nie są bardziej jednorodne kolorystycznie. Przy niebiesko-różowych ścianach i tak dużo się „dzieje” w pokoiku, którego niepokaźny rozmiar nie pozwala zresztą na zbyt wiele mebli. Mam wciąż problem z doborem właściwych proporcji ścian i sprzętów do wielkości lalek. Zdecydowanie brakuje również akcesoriów. Mimo tego dzieciarnia wydaje się zadowolona z możliwości 🙂

Dopiero po obróbce zdjęć przyszło mi do głowy, co jeszcze mogłam im dorzucić do zabawy. Może następnym razem 🙂

Miłego nadchodzącego tygodnia, nie przemęczajcie się przygotowaniami do świąt 🙂

Pennyłajza

TRIGGER WARNINIG: klauny

Dawno mnie tu nie było – niezamierzenie. Ale przynajmniej wracam z ukończonym projektem 🙂 Wszystko zaczęło się od kupienia lalki na Aliexpressie. Chociaż nie. Wszystko zaczęło się od ekranizacji powieści Stephena Kinga pt. To z 1990 roku. Miałam z piętnaście lat, kiedy obejrzałam obie części filmu i mimo że pierwszą widziałam już jakiś czas wcześniej, za drugim podejściem wszystko wywarło na mnie dużo większe wrażenie. Po seansie nawet śniło mi się, że do klamki u drzwi mojego pokoju przywiązany jest balonik, czerwony, który pękł na granicy jawy i snu…

Lalkę na Aliexpressie kupiłam jakoś w zeszłym roku. Na zdjęciu wyglądała słodko i uroczo. Po rozpakowaniu mina mi zrzedła straszliwie. Sukienka, zamiast niebieska, okazała się szarawa, do tego uszyto ją z niezwykle marnej, sztucznej tkaniny. Sama lalka wyglądała trochę jak zleżała topielica: sinoblada, z rzadkimi włosami, przez które prześwitywał plastik czaszki, i płaską facjatą. Masakra. Całe szczęście nie są to drogie rzeczy, nie dostałam zatem wścieku, a lalka wylądowała w szafie do czasu aż wymyślę, czy na coś mi się przyda. Zdjęcie promo na Aliexpressie przedstawia się tak:

źródło: aliexpress

Jakiś czas później, podczas gdy chińska niepiękność leżakowała w szafie, obejrzałam nową ekranizację To. Podobnie jak poprzednia i ta została została pocięta na dwie części. Obejrzałam ją w czterech, bo tak potwornie się nudziłam, że zasnęłam w środku najpierw pierwszej, potem drugiej. Oczywiście to nie musi źle świadczyć o filmie. Natomiast na pewno świadczy o tym, jak ogromny mam sentyment do ekranizacji z lat 90. i do ówczesnego wizerunku złego klauna Pennywise’a.

mój ci on! – zdjęcie z internetu (kadr z filmu)
zdjęcie z internetu (kadr z filmu)

Taki był w latach 90. Kolorowy jak sama tęcza, a jednocześnie mroczny niczym odbyt samego Szatana 😛 I chyba to mnie najbardziej ujęło w nim – że zło nie musi być ewidentne, żeby być przerażające i zabójcze. I z tego sentymentu oraz focha na nową ekranizację i Aliexpress powstała Pennyłajza.

Skończyłam szyć jej strój dosłownie z godzinę temu. Powstawał na raty. Najpierw urwałam łeb i zrerootowałam akrylową włóczką w dwóch odcieniach czerwieni. Na rajty poświęciłam podkolanówki własne, nówki nieśmigane. Dalej powstały bluzka i spódnica z żółtej lycry. Dziś dodałam pompony i zszyłam je w jedno. Także dziś powstały kamizelka z filcu i lakieru do paznokci oraz kołnierz z tiulu od oryginalnej sukienki lalki. Wiem, że kolory trochę nie te – brakuje zieleni i fioletu – ale strój (sukienka przecież) z założenia jest jedynie inspirowany wdziankiem Pennywise’a. I muszę sobie przyznać, że całkiem mi się ona podoba w tej stylizacji.

Ciałko to wydmuszka, ale całkiem fajnie artykułowana, podobnie jak u mojego pierwszego nabytku z Ali, siwowłosej. Ma co prawda bardzo dziwnie zaznaczone obojczyki, ale ten strój dobrze je ukrywa. Mogłam jej zrobić makijaż dla pełniejszego efektu, ale… wszyscy wiemy, jak robię lalkowe makijaże… Poza tym bez niego lalka może mieć bardziej uniwersalne zastosowanie.

A to mój nieodłączny towarzysz Schizo (mini Pennywise). Na chwilę wyskoczył dziś z mojego plecaka trochę się poprzytulać 😉 Pennywise’a 1990 można także kupić w postaci figurek czy Living Dead Doll. Mam na niego oko, jak słusznie przypuszczacie 🙂

taka jestem słodka dziewuszka 😉

Sentyment pozostał, mimo że jakieś sześć lat temu Pennywise’a zdetronizował w moim osobistym rankingu strasznych klaunów Art the Clown. Ten to jest dopiero czubek… Oszczędzę Wam tutaj oglądania jego twarzy urokliwej inaczej. Kto ciekaw, sam sobie znajdzie, a co złego, to nie ja 😉 🙂

Przymiarki do lalkowego pokoju

Dawno temu zrobiłam pokój dla Evi w pudełku po butach i chyba nawet go tu nie pokazałam. Nie pamiętam… W każdym razie tamten pokój od dawna nie istnieje, a jakieś tło imitujące dom czasem by się przydało, więc podziałałam trochę z kartonem, papierem prezentowym, taśmą klejącą i paroma innymi przydasiami. Produkt finalny to to nie zdecydowanie nie jest, bardziej model czegoś, co może powstanie w przyszłości.

Niebieskość wnętrza jest tak przytłaczająca, że mój niedomagający znacząco aparat ześwirował i prawie przestał widzieć inne kolory…

Krzesełko zrobiłam w oparciu o pomysł z bloga Dex. Jego proporcje są, jak widać, nie do końca dopasowane do wielkości lalek – pracuję i nad tym. Ostatnio, co prawda, przeniosłam się w stronę trochę większych gabarytowo modeli – naczytałam się o upcyclingu i kombinuję z tym, co mam – ale lalek oczywiście nie porzucam 🙂

Snorlaxa i plastikową torebkę znalazłam na dworze, a myszą wzgardziły moje koty 😛 Dywanik to kawałek filcu. Zielono-różową sukienkę uszyłam z gaci (który to już z tych samych? 😀 ), a brązowa sukienka została robiona z dziecinnych legginsów w kotowate kupionych lata temu na przecenie w H&M z powodów lalkowych. Powstały z nich także jeszcze niepokazane ciuchy dla Tonnerek. Zaległości mam, nooo… Lajf 😉

Laluszka z kitkami – mhm, ciągle nie mają imion – została lekko zmodyfikowana zmywaczem do paznokci. Starłam dolne rzęsy i zmniejszyłam nieco górną wargę. Teraz wydaje mi się znośniejsza 🙂

Niedługo mam kolejny urlop – mam nadzieję, że jego część uda się spożytkować na lalkowanie 🙂

Zakupy i prezenty

Nie wiem, kiedy skończył się marzec, a zrobiła połowa kwietnia. Czas pędzi, życie mija… Mam obecnie urlop, a ponieważ mimo wychodzenia z lockdownu i tak się za bardzo ruszyć nigdzie nie można, to chociaż nadrobię lalkowanie 😉 Wpadło mi kilka fajnych lalek w ręce, do tego wciąż mam nieskończone, a nawet nierozpoczęte projekty. Ale po kolei.

Sprawiłam sobie kolejnego chińskiego malucha. Na zdjęciu promo lalka wyglądała lepiej, śmiem twierdzić. Odziałam ją w kolejną gacianą kreację, wciąż z tych samych gaci (których jeszcze dużo zostało – jedna para jest wręcz nietknięta). Została przysłana naga z butami, tak jak pozostałe aliexpresski. Ciekawa jestem, czy pasowałyby na nią buty od Evi Love lub Kelly / Shelly, ale nie mam możliwości sprawdzić, póki co. Zdjęcia robiłam w ogródku przydomowym dziś rano, bardzo szybko, bo towarzyszył mi ciekawski pies mojej współlokatorki. Fajne z niego zwierzę, ale już wiem z doświadczenia, że kradnie skarpetki, bieliznę i inne rzeczy, a potem żąda okupu w postaci żarcia, więc wolałam nie stwarzać mu okazji do kidnappingu 😉

Porwała mnie rzeka niezapominajek…

Wydaje mi się, że brwi lalki mogłyby być trochę niżej oraz dopasowane kolorem do włosów. Nie podoba mi się też ten wianuszek rzęs – zdecydowanie obyłaby się bez dolnych. Zaróżowiona dolna powieka powoduje, że lalka wygląda jakby miała podpuchnięte oczy – od płaczu albo po całonocnej libacji 😛 Nie podoba mi się ten efekt i postaram się go jakoś usunąć.

Odd one out 😉

Dobrze, że akurat teraz wzięłam urlop, bo dzięki temu zastali mnie listonosze 🙂 Jedna paczka przyszła z Polski, a druga miejscowa – zawartość mieszana.

Shibajuku, zwana niekiedy podróbką Pullipa, jeśli nie zaprzyjaźni się z Dal Fiori, pójdzie na części. Spodobało mi się jej ubranko (nie widać tego dobrze na zdjęciu, ale kurtkę ma na suwak). W tej chwili jest już wyjęta z pudełka. Zapewne każdy rozpoznaje, spod którego kamienia wypełzła rudowłosa. To Living Dead Doll Inferno z serii czwartej. Trafiłam przypadkiem lokalnie na eBayu i udało mi się ją wylicytować za tak psie pieniądze, że spodziewałam się odwołania oferty przez sprzedawcę po zakończeniu aukcji. Lalka jest w genialnym stanie i, jak widać, ma skrzydła. To, czego nie widać, to to, że się składają 😀 Prawdopodobnie można je również odczepić od lalki, na razie nie sprawdzałam. Ostatnia lalka to prezent od mojej koleżanki po piórze – motanka jej własnej produkcji ❤

Lalka jest nie tylko prezentem do kolekcji, ale również częścią kampanii promocyjnej powieści pt. Kuklany Las, która ukaże się drukiem na dniach nakładem wydawnictwa Stara Szkoła. Jest to powieść grozy, ale zupełnie innego rodzaju niż to, co ja piszę – można czytać bez obaw o epatowanie makabrą. Ja już czytałam, dlatego mogę szczerze polecić 🙂

3 x debiut

Jakiś czas temu kupiłam na Aliexpressie nowego recasta. Wykazałam się naiwnością tym razem – ponieważ zwykle żywiczaki na Ali zawierają wskazanie, komu został zajumany model, a ten nie miał takiego wskazania, uznałam, że… Chińczyk tym razem sam wymyślił. Zresztą lalka była tania jak barszcz nawet w porównaniu do pozostałych recastów. Przyszła szybko, troskliwie zapakowana, nie obyło się jednak bez pewnych problemów natury językowo-okulistycznej.

Oczywiście zdjęcia promo przedstawiały oryginalną Coco Luts, gdyż to właśnie tejże podróbka. Ujęła mnie jej mangowa twarz oraz, przede wszystkim, mangowe oczy. Sprzedawca nadmienił, że mogą być innego koloru niż na fotce, ale nie przeszkadzało mi to. Niestety lalka została przysłana ze zwykłymi oczami i trzeba przyznać, że mangowa twarz z normalną gałką oczną wygląda po prostu źle. Zaczęłam się więc wykłócać ze sprzedawcą. Koniec końców wyszło na to, że chodziło mu o „random eyes”, a nie „different colour”. Według mnie to dwie różne rzeczy, według niego jedno i to samo.

Brałam pod uwagę kupienie oryginalnych oczu Luts, ale nie mają takich w ofercie. Odpowiadające mi wizualnie gałki zdobyłam w drugiej próbie. Zastanawiam się teraz, czy nie lepiej było wziąć rozmiar większe, żeby w ogóle nie było widać białka. W ten sposób byłoby jeszcze bardziej mangowo 😉

Perukę kupiłam jakiś czas temu na eBayu z myślą o Delilah i Celine, ale jakoś mi podpasowała do tej twarzy. W ten sposób powstał pierwszy wizerunek recasta (bo pewnie będzie nie jeden – zaleta lalek perukowych z wydłubywalnymi oczami), który na pewno nie zostanie imienniczką pierwowzoru. W mojej świadomości został bowiem osadzony dawno temu fakt, że „koko” to jest dźwięk, który wydaje kura, a nie imię 😛

Poza lalką w tym wpisie debiutują także moje uszytki: kimono i balerinki. Zdaję sobie sprawę, że kimono wyszło za krótkie, ale to przede wszystkim miała być próba, czy w ogóle dam radę uszyć coś, co w miarę przypomina tradycyjny ubiór japoński. Wydaje mi się, że idea jest widoczna. Mam piękne tkaniny w orientalne wzorki, niestety kawałki są małe, 20 x 25 cm, więc na nich nie chciałam próbować, bo szkoda psuć.

Chyba najładniejsze zdjęcie 🙂

Buty zrobiłam z tego samego materiału (były zresztą pierwsze i to zanim w ogóle przyszło mi do głowy szycie kimona), ich wewnętrzna warstwa jest satynowa. Wkładki są z tektury od opakowania po Lindorach (zero waste!) oraz podkładki na biurko, która stała się zbędna mojemu znajomemu. Balerinki uszyłam korzystając z tutoriala Beth Alvarez:

Tutorial gorąco polecam, buty robi się naprawdę szybko w ten sposób (nawet szyjąc ręcznie). A do kimono mam ambicję zrobić geta, tylko muszę jakieś cienkie, miękkie drewienko skombinować.

Widać, że kimono?

Zdjęcia robiłam telefonem w ogródku. Kolory wyszły bardzo zimne. Dosyć trudno było też złapać odpowiedni kąt, żeby nie deformować kształtu twarzy lalki. Nie obyło się także bez bólu i rozlewu krwi. Stanęłam na gałązce jakiegoś ciernistego krzaka, która nie wiadomo skąd pojawiła się na ścieżce w naszym ogródku. Kolec przeszedł przez podeszwę kapcia i wlazł mi w stopę. Prawie się wyrżnęłam z lalką i telefonem w objęciach. A miałam jeszcze długi spacer w planach na dziś…

Mimo że kolory nie do końca się zgadzają, lalka kojarzy mi się z Kaoru Kamiyą z mangi Rurouni Kenshin. Pewnie dlatego ta hakama mi się kołacze po głowie.

W sumie można by ją wołać Kaoru…