Jakoś ten sierpień zleciał i postów nie zdążyłam dodać 😉 W minioną niedzielę zwiozłam kolejną część moich rzeczy, a ponieważ tym razem zabrały się kucyki, zrobiłam im przegląd. Okazało się, że kilka nie przeszło jeszcze przez spa.

Po wypuszczeniu z kartonu natychmiast ustawiły się w kształt uzumaki i zabrały za przywołanie Szatana, jak to My Little Pony mają w zwyczaju. Widocznie czymś był zajęty przy niedzieli, bo przybyć nie raczył.

Kucyki w większości należą do generacji trzeciej, mojej ulubionej, jest też kilka z G1 i dwa z G2. Nie chciało mi się sprawdzać wszystkich imion, wybaczcie. Trafił mi się też jeden dubel – Periwinkle (tu imienia sprawdzać nie musiałam 🙂 ), to ten biały z niebieską grzywą i klejnotem.

Wszystkie kucyki zostały kupione za śmieszne grosze w charity shopach. Na pierwszy rzut oka widać, że przeważa kolor różowy, no ale, jak to mówią, taniemu kucowi nie zagląda się w paletę barw.



W tym miejscu należy się drobne wyjaśnienie – zielony kucyk to nie staroć tak jak pozostałe, lecz rekonstrukcja z okazji 30-lecia zabawek MLP. Z serii rocznicowej mam jeszcze jednego, zapudełkowanego. Nie wzięłam go ze sobą tym razem. Jednorożec za to ma na piersi pokrętło do kręcenia ogonem. Dlaczego ktoś kiedyś pomyślał, że to będzie fajne, nie bardzo wiem 😉




Lubię kucyki. Kojarzą się mi się z czymś prostym, zwyczajnym, słodkim i niewinnym. Wszak nie tylko z przedawkowania różu i słodkości można się porzygać. Od nadmiaru mroku i zawiłości też.